Kim jestem?
Kim jestem? Mam 42 lata, od 1,5 roku jestem mamą, o co walczyłam długie 13 lat. Mieszkam w zupełnie innym mieście, niż się wychowałam, i w zupełnie innym niż kiedykolwiek podejrzewałam, że będę mieszkać. Za sobą zostawiłam tamto życie z pierwszych 30 lat i zaczęłam całkiem nowe.
Nie mieszkam w wielkim domu z sadem w środku lasu, choć takie zawsze było moje marzenie. Głównie dlatego, że mnie na to nie stać, a trochę też dlatego, że teraz myślę o możliwościach edukacyjnych syna bardziej niż o swoich tęsknotach. Mieszkam więc w malutkim mieszkanku z małym ogródkiem na przedmieściach, z widokiem jeszcze na las, który od 4 lat usiłuje wyciąć i zabudować blokami deweloper, blisko łąk, na których jeszcze rok temu kwitły pierwiosnki, ale na które dzisiaj wjechały buldożery, bo miasto upomina się o wszystko, co nie jest miejskie, choćbyśmy nie wiem jak walczyli o zachowanie przyrody nienaruszonej.

Gdzie jestem?
Więc mieszkam niby na wsi, a jednak w mieście, nieustannie zbliżając się coraz bardziej do betonowej miejskości, hoduję własne zioła, bo na kwiaty i drzewa brak słońca i przestrzeni, zbieram jadalne chwasty, robię własne przetwory, kosmetyki, nalewki, segreguję śmieci, przytulam się do drzew, syna, wielkiego psa, kota i męża i po prostu jestem.
Jestem tu i teraz, taka, jaka jestem – zwykła czarownica, która w końcu przestała się bać ujawnienia, przestała chcieć być „normalna”, bo okazała się, że w tej swojej czarownicowatości wcale nie jest jedyna.
Nie wiem, czy przyciągamy się nawzajem, ale przez moje życie przewinęło się wiele czarownic – mniej lub bardziej świadomych swojej czarownicowatości – różnej płci, w różnym wieku, różnego pochodzenia. O każdej i każdym można by było napisać osobną książkę, no ale ten blog nie jest książką. Jest blogiem. Moim blogiem. O mnie. O czarownicy z miejskich przedmieść, która hoduje swoje własne zioła, wie, co zjeść, a czego nie jeść na spacerze w lesie, zbiera dzikie jabłka w opuszczonych sadach, przygotowuje własne przetwory i dziwne potrawy, bawi się z synem szyszkami i farbami (bo znudziły się już te tony migającego plastiku), przytula się do drzew, jak potrzeba energii i ogólnie stara się być tu i teraz.
I co dalej?
I o tym jest ten blog. O codziennym życiu. Że obiad trzeba szybki zrobić. I że dziecko ma silne alergie, więc nie zamówię pizzy. Że w ogrodzie rośnie mięta i szałwia i że fajnie by było je jakoś spożytkować. Że podbiał zaraz się pojawi na tych łąkach, gdzie jeszcze nie wjechały buldożery. I że znajomi rolnicy może znów w tym roku będą mieli czosnek niedźwiedzi na sprzedaż, bo przecież ten w lesie to już gatunek chroniony zagrożony wymarciem. I że fajnie czymś zająć dziecko nie wydając majątku na nowe zabawki i nie narażając go na przebodźcowanie. I że jest tyle fajnych miejsc, w których byłam i będę i fajnie byłoby, żeby ktoś jeszcze się dowiedział, że tam jest fajnie.
I że jak zasłyszałam wczoraj na podwórku – pani od polskiego nie uznaje słowa fajnie. A mimo wszystko fajnie jest być czarownicą 🙂
