
Nie umiem być bloggerką, fashionistą, style icon, czy kimkolwiek, komu zależy na zasięgach lub popularności.
Po pierwsze boję się, że nikogo nie zainteresuje to, co mam do powiedzenia – tak, tak, wiem, że to ograniczenie wynikające z dzieciństwa, które hamuje mnie przez całe życie, no ale niestety, nie udało mi się pozbyć go do końca. Po drugie – nie do końca umiem dopasować to, co mam do powiedzenia do tego, co akurat jest popularne.
I dlatego tak często siadam, żeby coś napisać… i nie piszę nic. I dlatego tak mało na tym blogu postów, zdjęć… Wszystko zostaje w głowie, w oczach, w duszy, we mnie, zamiast iść w świat.
Ograniczenia, ograniczenia, ograniczenia.
Czego chcę? O czym chcę pisać? Co tak naprawdę umiem i w czym jestem dobra? Te ostatnie miesiące to było poszukiwanie siebie, zanurzenie się w to, co we mnie buzuje i tkwi i próba złapania tego w ręce. Oczywiście nieudana, bo wszystko i tak przecieka przez palce.
Ale po tych kilku miesiącach nierobienia niczego i czekania, kiedy maj wybuchnął deszczem i zielenią, po prostu stwierdziłam, że trudno. Niech mój blog będzie niepopularny, zasięgi niskie, a posty nudne. Najtrudniej jest zacząć, znaleźć siebie samą w tym, czego się chce. Jeśli nie mogę tego znaleźć bez pisania, być może muszę to znaleźć pisząc, a reszta jakoś sama przyjdzie.
Albo i nie.
Bo przecież w życiu nie chodzi tylko o zasięgi i popularność, ale o rozwijanie samego siebie, szukanie bratnich dusz i uwolnieniu własnej energii i puszczeniu ją w świat, niech działa, niech go zmienia i niech wraca. I dopiero w tej powrotnej energii można odnaleźć siebie.
